25 Kwi 2016
Dyskusje związane z doktorantami są jak eksplozje. Pojawiają się nagle, wypełniają całe niebo, porażają, a następnie szybko gasną. Właśnie widzimy jak opada pył po kolejnym takim wybuchu. Jak zwykle, po rozdzierającej media błyskawicy pozostaje tylko krater.
Zacznijmy od kwestii podstawowych. Jak to jest być doktorantem w Polsce? Wszyscy rozpisują się o sytuacji formalnoprawnej, o zakulisowych rozgrywkach i różnych ekstraordynaryjnych przypadkach. Skupmy się jednak na tym, co najważniejsze. Na tym co rozpoczyna się każdego ranka, po tym, jak wstaniemy z łóżka i co kończy się każdego wieczoru, gdy się do niego kładziemy. Co reguluje nasz rytm życia? Co wpływa na niego w sposób fundamentalny?
Każdy, kto rozpoczyna doktorat musi wybrać jedną z dwóch dróg. Złą lub jeszcze gorszą. Według danych zaprezentowanych nam dłuższy czas temu przez Watchdog.edu.pl na stypendium może liczyć 20-25% ogółu doktorantów. Dla pozostałych 80-75% oznacza to konieczność łączenia pracy naukowej z zarobkową. A zatem trzeba sporządzić CV i rzucić się w odmęty rynku pracy. Dlatego losy polskich doktorantów są tak samo zróżnicowane, jak losy wszystkich absolwentów uczelni wyższych. Są tacy, którym się udało. Nieźle zarabiają, mają ustabilizowaną sytuację finansową i mogą sobie cokolwiek odłożyć. Czasem przychodzi jednak za to zapłacić. Migracja zarobkowa wiąże się często z tym, że nasz promotor i nasza Alma Mater jest kilkadziesiąt kilometrów dalej. Bywają więc doktoranci, którzy raz na kilka dni wsiadają w samochód i mkną autostradami. Niektórzy mają mniej szczęścia, bądź po prostu gorsze kwalifikacje. Gdzie możecie spotkać przyszłość polskiej nauki? Wszędzie. Uczą wasze dzieci, wydają wam towar, podbijają wam zaświadczenia w urzędach i bankach. Gdy dzwonicie do biura obsługi klienta oni są po drugiej stronie. Gdy kupujecie bilet na busa oni siedzą już za kierownicą. A po powrocie do domu czeka ich laptop i niezmiennie rozpoczęty pierwszy rozdział. Znam takich, którzy wybrali studia III stopnia w trybie zaocznym, żeby pogodzić pracę z pisaniem dysertacji. Jest jednak wielu takich, którzy pozostają na studiach dziennych. Jak im się to udaje? Cóż, nie na darmo robi się ten doktorat! Trzeba mieć trochę szarych komórek i zrobić z nich użytek. A trzeba się sporo nagłówkować, nie tylko naukowo.
Każdego uczestnika studiów doktoranckich czeka wiele wyzwań. Po pierwsze: dydaktyka. Do niedawna każdy doktorant musiał wyrobić do 90 godzin rocznie. Ten górny próg ma się zmniejszyć do 60 godzin. Byli więc tacy, którzy widzieli się ze studentami trzy razy w tygodniu i musieli wygospodarować kolejne półtorej godziny na konsultacje. Do każdych zajęć trzeba się, rzecz jasna przygotować, co potrafiło być niemałym wysiłkiem, zwłaszcza dla kogoś, kto dopiero zaczynał swoją przygodę z dydaktyką. Należy też przyznać, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia, żeby odziedziczyć sylabusy po pełnoetatowej kadrze naukowej. (Jestem szczerze wdzięczny pewnemu Profesorowi za zdjęcie ze mnie tego obowiązku.) Młodzi wykładowcy z nowo otwartych kierunków i specjalizacji musieli niekiedy przygotowywać programy zupełnie od zera. Dla wielu doktorantów dydaktyka to źródło satysfakcji. Nie da się jednak ukryć, że w „gorących” okresach pożera ona olbrzymią ilość tak cennego dla nas czasu. A to jeszcze nie koniec atrakcji.
Po to robimy doktoraty, żeby uprawiać naukę. Obok badań, które są niezbędne do pisania rozprawy jest zazwyczaj wiele pobocznych płaszczyzn badawczych. Każdy z nas musi przekonać do siebie Radę Wydziału otwierając przewód doktorski. Aby to zrobić trzeba pochwalić się pewnym dorobkiem. Zazwyczaj obejmuje on trzy kategorie, które są niemal jednymi wskaźnikami naszej pracy. Są to artykuły, konferencje i granty. Te ostatnie są tematem na osobny wpis. Powinny być środkiem do celu, a są celem samym w sobie. Aplikowanie o granty, ich rozliczanie i sprawozdawczość potrafi zająć więcej czasu niż same badania. Żeby ubiegać się o te najlepsze trzeba mieć dorobek, więc… koło się zamyka. I mimo tego, że wszyscy wołają „Pisz granty!” nie służą one przecież do tego, aby się utrzymać, ale żeby móc realizować badania. O konferencjach i artykułach opowiem innym razem. Pozwolę sobie tylko wspomnieć, że dobry artykuł przyrządza się długo, a w redakcji potrafi on dojrzewać jeszcze dłużej. Jeśli jesteś na pierwszym roku studiów III stopnia i zależy Ci na tym, aby spełnić ustawowy warunek (książka, artkuł w czasopiśmie punktowanym lub materiałach z międzynarodowej konferencji) powinieneś jak najszybciej złożyć tekst do druku. Czy da się to wszystko zawrzeć w ramach przygotowywania dysertacji? Częściowo. Będąc na pierwszym roku stworzyłem wielki plan. Podzieliłem pracę na kilka etapów, z których każdy miał się skończyć artykułem i… wiem już, że część z nich opublikuję dopiero po obronie. Cóż z tego, że mam materiał, literaturę, kilka napoczętych tekstów? Czas nieubłaganie mija, a ten najważniejszy z tekstów, tekst mojej dysertacji, domaga się mojej uwagi. Każdego doktoranta czeka wiele „rozpraszaczy”, które dotknęły mnie w mniejszym stopniu niż innych. A to Promotor zasugeruje jakąś konferencję, a to znajomy wykładowca podsunie jakieś wdzięczne pole badawcze… Najczęściej tematy konferencji i call for papers nie pokrywają się z naszymi zainteresowaniami badawczymi, a nasze naukowe CV nie może przecież być puste.
Jak to pogodzić z pracą zawodową? Wyobrażacie sobie pracodawcę, który jest w stanie to wszystko znieść? A to nie wszystko. Na studiach III stopnia, jak na każdych innych, są przecież egzaminy, zaliczenia czy inne drobne sprawy, jak np. pomoc w organizacji konferencji. Stały brak dyspozycji pracownika nie jest zachęcający… W szkołach robienie doktoratu jest do pewnego stopnia premiowane (pomaga uzyskać stopień nauczyciela mianowanego), ale w niektórych firmach czy instytucjach lepiej nie chwalić się zamiarem otwarcia przewodu. W środowisku krążą zazwyczaj historie doktorantów, którzy stracili przez to pracę. Dlaczego tak się to kończy? Z różnych powodów. Czasem decydują ambicje szefa, a czasem przekonanie, że doktorowi należy się wyższa pensja, bądź, że pracownik będzie się w przyszłości takiej domagał. Jak radzą sobie ci, którym udaje się mimo to znaleźć pracę? Kreatywnie i wytrwale. Rano zaczyna się kwerendę w archiwum w sąsiednim mieście, a wieczorem idzie do pracy na nocną zmianę.
Jest też oczywiście druga droga. Sam nie wiem czy nazwać ją złą, czy gorszą. To droga walki o stypendia. Walki bratobójczej, bo toczonej w ramach rocznika, w grupie, która powinna się wspierać. Stawka jest wysoka. Zwycięzca zgarnia całą pulę. Kolejnym też coś skapnie – wszystko zależy od tego ile liczy dany rocznik. Zbierając kilka stypendiów można godnie, a nawet bardziej niż godnie przeżyć przez rok. Mylisz się jednak, jeśli myślisz, że jest to żywot spokojny i szczęśliwy. To gonitwa. Ciągły ślepy bieg za kolejnymi osiągnięciami i pseudoosiągnięciami, zazwyczaj mającymi formę zaświadczenia, którego ksero przypniesz później do wniosku stypendialnego. Liczy się ilość, a nie jakość. Musisz zapłacić w jednym miesiącu 350 zł jednej opłaty konferencyjnej i 500 zł kolejnej? No problem. Musisz przecież na nie pojechać. Najgorsza jest jednak niepewność. Co będzie jeśli tym razem podwinie Ci się noga? Co jeśli zabraknie Ci punktu? Co wtedy z twoją tak starannie zaplanowaną pracą badawczą? I gdzie znajdziesz pracę? (No właśnie, skoro oddajesz się przez ten czas nauce, to co z wielką pustką w twoim CV?) Każdego doktoranta, który bierze udział w tym wyścigu czeka też do pewnego stopnia upodlenie. Widziałem wiele słabych wystąpień konferencyjnych i czytałem wiele pisanych na kolanie tekstów. Widziałem takich, którzy z jednym wystąpieniem objeżdżają całą Polskę i takich, którzy na każdą okazję przygotowywali nowe wystąpienie, zazwyczaj żenująco słabe. Autoplagiaty są częstszym zjawiskiem, niż mogłoby się wydawać. Z akolity Nauki stajesz się punktołapem. Nigdy nie przestanie mnie to brzydzić.
Niezależnie od tego, którą z tych dróg wybrałeś musisz sobie jakoś poradzić. Jak? Musisz wstąpić do Zakonu Najświętszego Doktoratu. Musisz zrezygnować ze spotkań z przyjaciółmi, rodziną, ograniczyć do niezbędnego minimum rozrywkę i sen. Nade wszystko musisz jednak pisać. Pisać, pisać i jeszcze raz pisać. Doktorat musisz czymś okupić. Musisz złożyć ofiarę ze snu, bólu, zdrowia, rozczarowania, własnej psychiki. Czeka Cię więcej pracy niż jest w stanie wykonać jedna osoba, więc musisz też zacząć zawodzić. Żonę, dzieci, narzeczoną czy narzeczonego, rodzinę, przyjaciół, Promotora, wreszcie samego siebie. To nieuchronne.
Ten tekst nie powstał po to, aby być kolejnym narzekaniem na smutny los doktoranta w Polsce. Jestem za tym, żeby było ciężko. Jestem sobie w stanie wyobrazić wielu takich, którzy idą na doktorat bez poczucia misji, szukając ciepłej posadki czy sytego stypendium. Ale skoro wszystko, co nas czeka w czasie studiów doktoranckich jest skonstruowane tak, żeby skutecznie odciągać nas od naszego najważniejszego zadania, to nie dziwcie się później temu, że aż 30-40% z nas udaje się dojść do końca.
Tagi: doktorat